niedziela, 13 października 2019

Rozdział 1.


Sheffield, rok 2019

Meadowhall jak zwykle było pełne ludzi, co znacząco utrudniało poruszanie się i tak – zdawałoby się – szerokimi, wykafelkowanymi alejkami. Po późnym obiedzie, w ulubionej chińskiej restauracji, jaki Lottie zjadła tego popołudnia z mamą, obydwie kobiety udały się na zakupy. Pani Hawkins była miłośniczką zniżek, a właśnie trwała wyprzedaż jesiennych kolekcji. Ponieważ jednak jej córka nie przepadała za buszowaniem w szmatkach, rozdzieliły się na pewien czas i każda powędrowała w upatrzonym przez siebie kierunku.
Podczas gdy pani Hawkins wpadała powoli w amok, biegając od półek do przymierzalni, Lottie pospacerowała spokojnym krokiem do „Waterstones”. Choć jej prywatna biblioteczka pękała już w szwach, młodej kobiecie wcale nie przeszkadzało to w kupnie kolejnych upragnionych pozycji do czytania. Kawalerka w centrum miasta z pewnością mogła pomieścić jeszcze wiele tytułów.
Lottie przebiegała palcami po grzbietach różnych powieści, pochłaniając kolejno fantastyczne tytuły i powtarzając je na głos. Nagle nieostrożnie, zupełnie przypadkowo zrzuciła kilka pozycji, które z łoskotem uderzyły w podłogę. Nie uszło to uwadze obsługi sklepu i klientów, z kąśliwą ciekawością przyglądających się, jak młoda kobieta usiłuje posprzątać bałagan, który nieopatrznie spowodowała.
— To… przypadkowo… — wydusiła, bardziej do siebie niż do przyglądających się jej ludzi.
Przypadkowo. Przypadek to powinno być moje drugie imię” — pomyślała, przeklinając pod nosem i przykucnęła, by posprzątać swój bałagan. Płonęła ze wstydu, zwróciwszy na siebie uwagę gawiedzi, bowiem w mgnieniu oka, na własne życzenie, znalazła się w centrum uwagi, czego od dziecka panicznie się bała z bliżej nieokreślonych powodów. Miała wszak spokojne dzieciństwo, żadnym traum, żadnych złych wspomnień, ot dzieciak jak każdy inny. Wychowywała się z mamą, ojca nie pamiętała, ale mogłaby przysiąc, uważała się za naprawdę dobrze wychowane dziecko, bez żadnym ujm bądź skaz.
— Jak słoń w składzie porcelany — zadrwiła sama z siebie i kiedy sięgała już po ostatnią książkę, jej ręka napotkała obcą dłoń ubraną w skórzaną rękawiczkę.
Podniosła wzrok i zastygła z rozwartymi ustami. Pomocy zechciał udzielić jej przystojny, młody mężczyzna o długich, kruczych włosach opadających luźno na ramiona. Nie mogła uwierzyć, że włosy u płci męskiej zawsze wyglądały na stokroć zdrowsze, były lśniące i z pewnością przyjemnie delikatne; w przeciwieństwie do włosów większości kobiet – w tym jej własnych – zniszczonych farbowaniem, codzienną stylizacją, suchych, połamanych i pozbawionych blasku. Lottie miała obsesję na punkcie włosów. Zawsze musiały wyglądać perfekcyjnie, u każdego, to pierwsze, na co zwracała uwagę. Dopiero po chwili dostrzegła lśniące, lodowe wręcz oczy nieznajomego, alabastrową, kontrastującą z jego włosami cerę i surowe, ostre rysy twarzy z wyraźnie zarysowanymi policzkami. Jego aparycja była bez żadnej skazy, wyglądał idealnie, jakby…
— Hodowali cię w laboratorium? — wypaliła na wpół świadomie.
Gdy usta mężczyzny wygięły się w łagodnym uśmiechu, a w jego policzkach pojawiły się seksowne dołeczki, zdała sobie sprawę, że dokończyła swoją myśl na głos. Na jej twarzy wykwitły płonące wypieki, barwą coraz bardziej przypominając wściekłą czerwień jej farbowanych włosów.
Lottie opuściła wzrok ponownie na książkę, którą nieznajomy złożył w jej dłonie. Nie potrafiła zmierzyć się z jego lodowatym spojrzeniem, uciekając gdzieś w granice własnej, bezpiecznej przestrzeni. Natomiast on wciąż jej się przyglądał badawczo, krępując swym spojrzeniem każdy jej ruch. Wyczuwał to, lecz mimo wszystko kontynuował, jakby sprawiało mu to pewną satysfakcję.
Po chwili, która dla młodej dziewczyny zdawała się trwać wieczność, podniósł się powoli, uwalniając nieznajomą z niewidzialnych kajdan. Wyprostowawszy się, podał jej dłoń odzianą w skórzaną, elegancko zdobioną rękawicę. Lottie przyjęła jego pomoc i również wstała.
— Dziękuję — wydusiła wreszcie, po czym poczuła, że jej twarz znów płonie. Zdziwiło ją to. Nie należała do nad wyraz wstydliwych dziewcząt, a jednak skóra piekła ją, jakby wystawiona była na działanie ostrego, tunezyjskiego słońca w pełni sezonu.
— Myślę, że to może być coś dla pani — powiedział nieznajomy, stukając palcem w grzbiet jednej z książek na półce. Mówiąc to, zlustrował ubiór kobiety, od nieco przepracowanych już skórzanych bucików na niewielkim obcasie, aż po rozciągnięty wełniany sweter z okultystycznymi symbolami.
Musiał przyznać, że nie była brzydką kobietą, a już na pewno nie była rodowitą angielką. Miała twarz niczym porcelanowa laleczka, jednocześnie słodką i kobiecą. Bardziej przypominała soczystą Słowiankę, jakie spotykał niegdyś we wschodniej Europie. Dość mocno wyróżniała się w tłumie ludzi, bynajmniej nie tylko ze względu na swój strój. Intrygująca, krucha istota.
Sięgnęła po wskazany przezeń tytuł i zaczęła cichym głosem, jednak z nutką kokieterii, czytać opis.
„Szepty wychodzą po zmierzchu, rozpoczynając krwawe łowy. Czy odważysz się wyjść na spacer wraz z nimi?”
Lottie poczuła, że to była TA JEDYNA. Już miała podziękować nieznajomemu za pomoc, lecz gdy uniosła wzrok, zdała sobie sprawę, że rozpłynął się w powietrzu. Zrobiło jej się nieco przykro, poczuła się głupio. Był wobec niej uprzejmy, ot wszystko, jak mogła pomyśleć, że taki przystojny, dobrze ubrany dżentelmen zechciałby spędzić w jej towarzystwie czas, może podyskutować o ulubionych książkach i… Westchnęła ciężko, ganiąc się za nadpobudliwość.

Odnalazła mamę, po godzinie bezskutecznego dzwonienia na jej komórkę, w Boux Avenue. Angie Hawkins, niemal unosząca się nad ziemią w swojej uroczej euforii, obdarowała córkę siatkami pełnymi zakupów i zarządziła, że spotkają się na parkingu przy aucie za kilka minut, podczas gdy ona biegnie „już po ostatnią rzecz”.
Lottie odwiozła mamę późnym wieczorem do rodzinnego domu. Mieszkały niegdyś razem w małym wiejskim domku w Hollow Meadows, przy długiej i krętej Snake Road. Z okna swojej sypialni Lottie mogła podziwiać codziennie krajobraz niekończących się wrzosowisk, które zarówno za dnia, jak i nocą, wyglądały zawsze dziwnie niepokojąco. Choć były niewątpliwie piękne, rozlewając się burgundowymi plamami po malowniczych wzgórzach, zdawały się wzbudzać obce uczucie pustki, bezkresu. Nieco życia dodawała im obecność pasących się mnogo owiec i kóz, białych, puszystych kłębków, radośnie domagających się uwagi człowieka, pośród tych bezkresnych łąk niemal nietkniętych surową macką cywilizacji.
Podczas deszczu kręta i wąska droga stawała się niemałym wyzwaniem dla kierowców. Lottie nie lubiła jeździć nocą, szczególnie w czasie ulewy. Zbyt dużo przeczytanych fantastycznych książek oraz horrorów spowodowało, że każdy niezidentyfikowany obiekt, cień, ruch przy drodze przeistaczał się w umyśle kobiety w najgorsze stwory i koszmary. Gdyby nie fakt, że musiała nazajutrz wcześniej pojawić się w pracy, z chęcią zostałaby u mamy na noc.
Samotny powrót do centrum Sheffield okazał się prawdziwym koszmarem. Wycieraczki samochodowe nie nadążały za natarczywymi strumieniami deszczu. Wiatr targał zuchwale osuszone z liści korony pojedynczych drzew. Nagle jedna z gałęzi urwała się i zastawiła drogę czarnemu Mercedesowi. Samochód zahamował gwałtownie. Lottie przeklęła pod nosem. Aby przejechać, musiała wysiąść i odrzucić na bok spory konar, w przeciwnym wypadku porysowałaby poważnie lakier nowego coupe, na które – bądź co bądź – ciężko się napracowała.
Zmuszenie się do wyjścia z ciepłego i bezpiecznego samochodu było trudne. Wciąż jednak zdawało się lepszą perspektywą, aniżeli oczekiwanie, aż gałąź ulotni się samoistnie.
Kobieta wysiadła z auta, nie gasząc świateł i silnika. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiejś żywej duszy, jednak poza subtelnym warkotem dochodzącym z wydechu Mercedesa i wyciem wiatru, nie słyszała absolutnie nic. Cienie krzewów siedziały przyczajone tuż obok pobocza, kołysząc się leniwie, skrywając swe mroczne tajemnice, których Lottie wraz ze swą wybujałą wyobraźnią obawiała się najbardziej.
Dźwignęła przeszkodę i z trudem odrzuciła na bok, torując sobie przejazd. Gdy była już z powrotem przy drzwiach samochodu, usłyszała trzask deptanych gałęzi i jakby kroki stawiane w kałużach, jednak rozglądając się w popłochu nie dostrzegła nic niepokojącego. Dookoła panowała przeraźliwa, nieprzenikniona i niczym niezmącona ciemność. Nawet blask księżyca nie docierał do powierzchni ziemi, bowiem ciężko kotłujące się chmury odmówiły mu tej nocy takiego przywileju. Lottie przewróciła teatralnie oczami, irytując samą siebie, po czym wsiadła do auta. Mimo, że zamknęła się szczelnie w blaszanej puszce i odjechała w kierunku domu, ogarnął ją dziwny niepokój, który odpuścił dopiero, gdy weszła do swojego apartamentu w centrum Sheffield, gdzie otaczał ją blask nocnego miejskiego życia.
Nazajutrz Lottie omal nie spóźniła się do pracy. Miała szczęście, że o tak wczesnej porze nie było jeszcze korków i mogła spokojnie wydostać się w ekspresowym tempie na obrzeża. Parkując pod siedzibą firmy, poczuła po raz kolejny ten sam niepokój, który towarzyszył jej minionej nocy. Zgasiła silnik i zastygła na moment, usiłując przypomnieć sobie o wszystkich ewentualnych sprawach, które mogłyby tak wpływać na jej nastrój. Wykonała wszystkie polecenia szefa, zarezerowała bilety i hotele dla każdego z kierowców i mechaników, wyjazd do Turcji był dopięty na ostatni guzik, była pewna. Czemu więc tak się czuła? Czy o czymś zapomniała?
— Jesteś na terenie firmy, ale to nie znaczy jeszcze, że stawiłaś się do pracy, więc zapraszam do biura. — Usłyszała jak przez mgłę polecenie głównej sekretarki dyrektora. Oderwała wzrok od rozciągających się dokoła nieużytków porośniętych równo skoszoną trawą i przeniosła zamglone spojrzenie na smukłą blondynkę, noszącą okulary o irracjonalnie grubych oprawkach.
— Tak, jakbyś miała być dzięki temu mądrzejsza — wypaliła pod nosem, kontynuując na głos swoją myśl, co zapewne nie umknęło uwadze Gemmy, bo odgrażała jej się czymś, odchodząc w kierunku głównego wejścia.
Lottie nigdy nie lubiła Gemmy, z wzajemnością zresztą. Główna sekretarka była jej zdaniem rozkapryszoną, starą panną, usiłującą nieudolnie poderwać własnego szefa. A pan Derryl bez wątpienia był znakomitą partią. Bogaty, przystojny, inteligentny. Ale zajęty, czego Gemma najwidoczniej nie dostrzegała.
Idąc do swojego gabinetu, Lottie przywitała po drodze kolegów z pracy przygaszonym uśmiechem, po czym zaszyła się w zamkniętym pomieszczeniu i zaczęła sprawdzać pocztę oraz faktury, upewniając się, że na pewno zrobiła wszystko, o co ją proszono.
Koło południa wybrała się do biura Derryla, by złożyć raport. Wejścia do gabinetu szefa strzegła, niczym mistyczna chimera, Gemma Watson.
— Derryl jest u siebie? — spytała Lottie, zatrzymując się w progu i patrząc na zamknięte drzwi.
— Może — burknęła blondynka, nie racząc koleżanki z pracy spojrzeniem. Gdy Lottie już chciała nacisnąć na klamkę, chimera powstrzymała ją: — Nie ma teraz czasu dla ciebie. Przyjdź później.
— Miałam przyjść do niego o dwunastej.
— Nie jesteś jedyną osobą, która ma do niego sprawę, więc ustaw się w kolejce.
Lottie przewróciła oczami. Odwróciła się na pięcie i skierowała z powrotem do siebie, gdy drzwi od gabinetu dyrektora otworzyły się i pojawił się w nich Derryl, jak zwykle pogodnie uśmiechnięty i chętnie dzielący się swoim entuzjazmem z resztą świata.
— Lottie, słyszałem twój głos, zapraszam do środka — zarządził, przerwawszy rozmowę przez komórkę, którą wciąż trzymał przy uchu. Gdy dziewczyna, uprzednio posyłając Watson złośliwy uśmiech, posłusznie powędrowała do biura, kontynuował rozmowę i zatrzasnął drzwi.
Gemma jeszcze przez dłuższą chwilę siedziała w bezruchu. Gdyby wzrok mógł topić rzeczy jak laser, drzwi i ściany oddzielające przedsionek, w którym była, od gabinetu, już dawno odeszłyby w zapomnienie. Sekretarka wytężała maksymalnie słuch, jednak nie była w stanie dowiedzieć się, o czym Derryl rozmawia z Lottie. Ostatnio coraz częściej wzywał tą rudą małpę do swojego gabinetu. Dawał jej coraz więcej zadań i zaczął zapraszać ją na firmowe imprezy, choć była tak młoda stażem. Tymczasem ona, Gemma, siedziała w tym przeklętym przedsionku, tak blisko niego, a mimo to czuła się spychana na coraz to odleglejszy plan. Została pominięta w wyjeździe do Turcji! A, o ile plotki mówiły prawdę, ta nowa, Lottie, miała na głowie całą jego organizację i nawet dostała własny pokój w hotelu. Były jedynymi kobietami w firmie poza recepcjonistką i jedną od mechaników, toteż Gemma uznawała ją za prawdziwą rywalkę. To ona była samicą alfa w Woodseats Motors. I zamierzała bronić tego samozwańczego tytułu za wszelką cenę.
— Będę miał do ciebie prośbę, Lottie — zaczął Derryl, gdy skończył rozmawiać przez telefon. — Usiądź, proszę. — Zaprosił pracownicę gestem na sofę pod oknem. Tuż za nim rozciągał się widok na tor testowy i garaż mechaników, gdzie niczym mrówki chłopcy kręcili się wokół bolidów.
— Montują silnik do samochodu Alexa — wyjaśnił Derryl, podążając wzrokiem za spojrzeniem Lottie. Podszedł do okna, by lepiej przyjrzeć się postępującym pracom.
— Co to za prośba?
Dziewczyna oparła się o ścianę, nie odrywając wzroku od pracujących mechaników. Ciężko było jej znieść spojrzenie szefa czy spojrzeć mu w oczy rozmawiając z nim. Każdy kontakt wzrokowy z Derrylem peszył ją, podczas gdy on przyglądał się każdej jej reakcji i bacznie obserwował. Była bardzo dobrą pracownicą, choć gdy przyszła wraz z CV, nikt nie dawał szans tak młodej i niedoświadczonej dziewczynie.
— Prywatna, jeśli pozwolisz.
— Jasne, zawsze mogę odmówić — zażartowała; wiedziała bowiem, że prywatne prośby jej szefa czasami były irytujące, jednak nie potrafiła, nie chciała mu odmawiać.
— Absolutnie nie możesz — odparł z udawaną powagą. — Potrzebuję jutro pomocy, muszę odebrać samochód z serwisu, jednak wszyscy są dość mocno zajęci. Mogłabyś mnie podrzucić?
— Jasne. Zdzwonimy się.
— Zawsze mogę na ciebie liczyć. Moja żona oczywiście poumawiała się do jakichś fryzjerek, kosmetyczek, ja tam nie wiem... Ta kobieta jest niesamowita. Trwoni pieniądze na prawo i lewo, moje pieniądze, a nie mogę jej o nic poprosić. — Derryl jakby posmutniał mówiąc o swojej żonie, choć nadal całkiem skutecznie ukrywał to pod entuzjastycznym uśmiechem.
Wszyscy dookoła widzieli, jak bardzo niedopasowanym małżeństwem byli. Niejednokrotnie mówiono, że są razem wyłącznie ze względu na wpadkę, trzyletnią May, która była całym światem dla swojego ojca, podczas gdy jej matkę interesowały tylko własne przyjemności.
— Gdybyśmy my, kobiety, nie dbały o siebie, który z was by nas chciał? — Lottie puściła oczko, nie wiedząc, co tak naprawdę ma odpowiedzieć.
Derryl coraz częściej zwierzał się jej, mogłaby rzecz, że byliby dobrymi przyjaciółmi, nawet jeśli mężczyzna wciąż pozostawał jej szefem. Lubiła jego towarzystwo, czuła, że chce mu pomagać, że on potrzebuje jej się wygadać, podczas gdy własna żona zupełnie nie zwraca na niego uwagi. Lottie, w przeciwieństwie do Gemmy, nie próbowała zaciągnąć go do łóżka, w końcu był od niej dwukrotnie starszy. Wiedziała, że zdarzało mu się sypiać z poprzednimi sekretarkami. Jednak Derryl cenił ją właśnie za to, że była mu przyjacielem.

Wieczorem Lottie miała nareszcie odrobinę czasu na relaks. Puściła w salonie spokojną muzykę i udała się do wanny pełnej gorącej wody, zabierając ze sobą książkę poleconą przez przystojniaka z centrum handlowego. Nie mogła jednak skupić się na czytanej treści. Cały czas miała przed oczami nieznajomego spotkanego w Meadowhall. Poruszył ją, choć nic nie zrobił. Nie miała pojęcia, kim był, skąd się wziął, skąd wiedział, jaką książkę jej polecić? Przypadek? Westchnęła ciężko, krztusząc się przy tym nadmiernie wilgotnym powietrzem, w którym unosił się ostry aromat eukaliptusa z podgrzewanych olejków eterycznych.
I tak go więcej nie spotkasz” — upominała sama siebie. — „Zostaniesz starą panną z kotem, tak czy inaczej.” Pokręciła głową, uśmiechając się do siebie pod nosem. Jakby na potwierdzenie tych myśli, do łazienki przez uchylone drzwi wkradł się bezszelestnie Belfegor ­– kudłaty, śnieżnobiały kot Lottie. Gdy tylko namierzył swojego człowieka, wydał z siebie skrzypliwe miauknięcie, mające poinformować Lottie, że jest. Że domaga się. Jedzenia. Głaskania. Atencji. Następnie wyszedł, dostrzegłszy, iż człowiek znajduje się w wodzie. Wstrętne. Spróbuje później.

Na jakiś czas udało jej się skupić na lekturze, gdy jednak woda wystygła i należało poczynić jakieś działania, by zapewnić sobie na powrót pewien komfort, Lottie poczuła ponownie ten dziwny, bezpodstawny niepokój, towarzyszący jej od dwóch dni. Nadal jednak nie potrafiła wyjaśnić sobie jego pochodzenia, co zaczynało robić się nieznośne.
Usnęła na kanapie w salonie w towarzystwie Belfegora wtulonego pomiędzy jej plecami, a oparciem sofy. Zbudził ją nagły huk. Zerwała się, na co kot zareagował niezadowolonym miauknięciem. Telewizor wciąż był włączony na kanale, który zostawiła, rzucając błękitną łunę zimnego światła. Wkoło panowała cisza, nawet jak na centrum miasta. Pojedyncze samochody przemierzały ulice, gdzieś w dali zawodziły pędzące karetki. Nie słyszała imprezujących studentów, mogących spowodować ów hałas, który ją wyrwał ze snu.
Chyba coś mi się przyśniło” — pomyślała i po chwili podniosła się z chęcią przeniesienia do sypialni. Podeszła do lodówki i nalała sobie odrobinę wody. Nagle huk powtórzył się. Podskoczyła. Nie potrafiła wytłumaczyć, skąd dochodził. Z zewnątrz? A może z korytarza. Lub od sąsiadów. Kolejne uderzenie! Poczuła nieprzyjemny ucisk w głowie, jakby hałas miał źródło wewnątrz niej samej. Czy to jakiś atak? Podbiegła do okna, jednak nie dostrzegła nic nadzwyczajnego. Była wystraszona. Zaczęła się ubierać, sama nie wiedząc po co. Z przerażeniem wyczekiwała kolejnego uderzenia, naprężając mięśnie całego ciała. Wtem obraz telewizora zaśnieżył się, następnie zgasł. Lottie opadła bezwładnie na krzesełko, obok którego zakładała spodnie. Złapała się za włosy, wbijając wzrok w blat stołu. To była scena jak z jakiegoś starego horroru. A jednak doświadczana na żywo przyprawiła dziewczynę o gęsią skórę. Najgorsza jednak była niewiedza. Czy mógł jej ktoś wytłumaczyć, co się działo?
„Chodź do mnie” — usłyszała, niby w głowie, a jednak dźwięk zdawał się pochodzić z głośników telewizora. Dziewczyna zerwała się, rozglądając nerwowo i podparła o ścianę. Cała drżała, jednocześnie wodząc wzrokiem po mieszkaniu. Szukając. Nie chciała nic znaleźć!
— Chodź do mnie! — Szept ponownie rozbrzmiał. Ekran telewizora rozświetlił się, pokazując portret małego chłopca. Lottie niechętnie skupiła na nim wzrok, choć wolałaby zacisnąć oczy z całych sił i czekać, aż cała przedziwna sytuacja przeminie.
— Tu jesteś! — Ucieszył się, szczerząc rząd ostro zakończonych niczym kły ząbków. Jego oczy były przeraźliwie puste, czarne, bez białek. Zimne dreszcze raz po razie przelewały się przez ciało Lottie. Oddech uwiązł jej w gardle. Niemy krzyk zawisł w powietrzu. Uderzenie gorąca. Serce gotowe wyskoczyć z ciała.
Makabryczny chłopiec roześmiał się szaleńczo. W jego oczach, była przekonana, pojawiło się jej odbicie. Trzask tłuczonego szkła. Dziewczyna odwróciła wzrok. Potwór zniknął.

To nie był sen.” — Okrutna świadomość spłynęła na Lottie tuż po przebudzeniu. Bardzo chciała wierzyć, że miała po prostu noc pełną koszmarów. Jednak gdy wyszła do salonu, by zaparzyć poranną herbatę, znalazła roztrzaskane na podłodze i blatach szklanki. Po nieprzespanej, ciężkiej nocy westchnęła ze złością na perspektywę sprzątania wszechobecnego szkła.
A może tylko lunatykowała? Nigdy jej się to nie zdarzało, ale nadal wydawało się najlogiczniejszym wyjaśnieniem.  
            Była nieobecna w pracy, co tłumaczyła zarówno sobie, jak i innym, niewyspaniem. Po południu postanowiła odwiedzić mamę i wyciągnąć ją na relaksujący spacer do lasu. W jej towarzystwie nawet dzikie wrzosowiska i nocne mary były niestraszne.
            Rześki, zimowy już wiatr był przyjemnym otrzeźwieniem dla zmęczonego umysłu. Pani i panna Hawkins w milczeniu przemierzały bezkresne łąki za domem, trzymając się pod ręce. Słońce dawno już skryte było za kłębiącymi się, ponurymi chmurami. O ile jej córka przywykła do angielskiej pogody od urodzenia, o tyle pani Angie szczerze nie znosiła brytyjskiego klimatu i przeklinała dzień, w którym zdecydowała się przylecieć do tego smutnego, ponurego kraju. I to w imię czego? Wielkiej, jedynej miłości, którą spotkała nie gdzie indziej, jak w rodzinnym miasteczku Vouvant.
            Przyjechał znikąd. Przystojny, czarujący, uśmiechnięty. Zagubiony w małej wiosce, zapukał do jej drzwi, prosząc o filiżankę ciepłej herbaty. Uraczył ją w podzięce wspaniałymi historiami z podróży po Europie, a już rok później porwał nieśmiałą Francuzkę na wycieczkę życia do Azji, gdzie spontanicznie, w tajemnicy przed całym światem pobrali się. Gdy po powrocie okazało się, że Angie nosi pod sercem małą Lottie, zgodziła się zamieszkać w domu ukochanego. Byli niezwykle szczęśliwi, zapatrzeni ślepo w siebie nawzajem. Tę utopijną, piękną historię przerwała nagła choroba pana Hawkinsa, w którą Angie nie potrafiła uwierzyć i niespodziewana śmierć podczas jego ostatniej podróży. Pozostawił zrozpaczoną wdowę i osierocił niczego jeszcze nie świadomą córeczkę. Tak czy inaczej był pierwszym i ostatnim mężczyzną w życiu Angie, której serce pozostało na zawsze z mężem, a wspomnienie najpiękniejszej, romantycznej miłości rozgrzewało je wystarczająco.
            Pani Hawkins uśmiechnęła się na to wspomnienie, lecz choć patrzyła pod nogi, jej córka uchwyciła ten promień przemykający przez twarz matki.
            — Myślałaś o tacie — zagadnęła. Wyczuwała nostalgiczny nastrój mamy. Ta w odpowiedzi pokiwała głową, nie odrywając wzroku od podłoża, oraz pokrzepiająco objęła ramieniem swoją wciąż małą dziewczynkę.
            Kontynuowały spacer w milczeniu. Angie szła wciąż ze spuszczoną głową, oglądając zamarznięte kępki wrzosów. Lottie, owinąwszy szyję futrzanym szalikiem, usiłowała sięgnąć wzrokiem poza horyzont. Zmierzchało już i robiło się coraz ciemniej, powinny zawracać, by wrócić do domu, nim nastanie zupełnie ciemna noc. Nagle pani Hawkins zatrzymała swoją córkę.
            — Mamo?
            Angie przykucnęła i sięgnęła dłonią do jednego z krzewów. Potarła opuszkiem palca o zabarwiony ciemną plamą usychający liść. Przyjrzawszy się badawczo cieczy, jaka pozostała na jej skórze, bez słowa podjęła kilka kolejnych kroków. Zaintrygowana i zarazem zniecierpliwiona Lottie podążyła za matką. Wiedziała, że nie ma sensu pytać, co się stało, dopóki mama sama nie zacznie mówić. Nie musiała jednak, gdyż widok, który ukazał się im oczom za kamiennym murkiem, oddzielającym granice posiadłości, miał wystarczający przekaz.
            Na niewysokim stosie leżała martwa zwierzyna. Widok rozszarpanych, umazanych we krwi ciał sprawił, że w brzuchu Lottie wszystko, co tego dnia zjadła, zakotłowało się. Wkoło latały już rytualnie bzyczące muchy, które jeszcze nie padły w chłodnych temperaturach, usiłując wgryźć się pasożytniczo w czyjąś zdobycz. Każda owca, zając, które znajdowały się na tej żałobnej mogile, miały przetrącony kark i rozszarpaną skórę, spod której wydarły się lśniące czerwienią mięśnie. Gdzieniegdzie ze zmiażdżonych kończyn wystawały białe kości, na których zdążyły już zaschnąć cienkie strużki krwi. Jedna z owiec patrzyła na kobiety martwymi, pustymi oczyma, w kąciku których zastygła ostatnia, żałosna łza.
            — Wracajmy czym prędzej. — Zarządziła pani Hawkins i poderwawszy się z klęczenia, pociągnęła córkę za rękaw i pospieszyła w kierunku domu.
            — Mamo, trzeba je pocho…
            — Robi się ciemno, nie wiadomo co za zwierz tu grasuje. No już, nie ociągaj się!
            Lottie z jednej strony dziwiła się zachowaniu matki. Nigdy nie reagowała tak nerwowo. Widok zwierząt zaatakowanych przez silniejsze drapieżniki był owszem, wstrząsający, lecz zazwyczaj pani Hawkins, w całej swej miłości do wszelkich żyjących istot, pospieszyłaby z pochowaniem martwych trucheł, nie zaś uciekała w obawie przez tym, co je zamordowało. Nie wyglądało to jednak na robotę jakiegoś niedźwiedzia czy wilka, których nie spotykało się przecież w okolicy, a raczej na sadystyczny, skrupulatnie zaplanowany rytualny mord popełniony przez zwyrodniałego kłusownika.
            — To musiała być jakaś banda popaprańców, mamo. — Lottie wysnuła szeptem swoją analizę. — Trzeba to zgłosić.
            Matka odpowiedziała Lottie milczeniem, które córka uznała po prostu za niemy wyraz zgody.


            — Lottie, dzwoniłem do ciebie całe popołudnie — wyrzucał Derryl.
Dziewczyna wskutek ostatnich wydarzeń zapomniała kompletnie o danej szefowi obietnicy. Nie była to wielka przysługa, jednak widziała, że Derryl czuł się zawiedziony, co spowodowało, że i ona zawiodła samą siebie.
            — Mniejsza z tym, poradziłem sobie jakoś. Jednak dzwonili z hotelu, są tam jakieś problemy z rezerwacją, zajmij się tym proszę.
            Lottie skinęła posłusznie głową i odwróciła się do wyjścia bez słowa.
            — Lottie, wszystko w porządku?
            — Tak, po prostu… Miałam kilka cięższych dni. Już idę się zająć…
            — Widzę, że coś się dzieje. Jesteś nieobecna. Chodź po pracy na herbatę, porozmawiamy.
            Dłoń sekretarki zawisła w powietrzu nad klamką. Zmarszczyła brwi, trawiąc w myślach to, co przed chwilą zaproponował jej szef.
            — Oczywiście, jeśli nie masz planów… Nie, przepraszam, to zabrzmiało niepoważnie. — Derryl zaczął się tłumaczyć, zauważywszy konsternację swojej pracownicy. Sam zganił siebie w myślach za propozycję, którą jej przedstawił. Jednak wówczas Lottie poczuła, że chce, że tego właśnie potrzebuje.
            — Nie, jest w porządku. Złap mnie wychodząc, proszę.    
            Uciekła z gabinetu, zastanawiając się, co za dziwne uczucia nią targają. Czuła tłumione podniecenie na myśl, że wychodzi z Derrylem. Przecież byli przyjaciółmi. Przyjaciele wychodzą razem na kawę, herbatę. Obiad. Drinki. Jednak nie czuła się jak przed spotkaniem z Philem, nie była wyluzowana. Czytając maile, nieświadomie układała plan, pisała w głowie scenariusz z nadchodzącego spotkania, ganiąc się za to za każdym razem, gdy się na tym łapała. Odpływała daleko, a jej własne, natarczywe myśli przysłaniały mgłą otaczającą ją rzeczywistość.


            Kawiarnie w centrum były popołudniami przepełnione i z trudem udało im się znaleźć wolny stolik. Przez całą drogę Derryl żartował z Gemmy, z jej nieskrywanej wściekłości na wieść, że wychodzą razem na herbatę, co udało jej się podsłuchać przez drzwi. Zazdrosna sekretarka nigdy nie ukrywała swoich pretensji w kierunku szefa, który to z taktem udawał, iż nie widzi jej nieudolnych zalotów.
            — Co się dzieje, Lottie? — zagadnął, poważniejąc, gdy tylko usiedli. Dziewczyna westchnęła, nie chcąc specjalnie zawracać sobie i jemu głowy dziwnymi, irracjonalnymi wydarzeniami z jej życia. Odepchnęła swoje problemy na dalszy plan, zachęcając szefa do otwarcia się i opowiedzenia o sobie. Jednak gdy ten nie dawał za wygraną, poddała się i wyłożyła wszystkie przedziwne wydarzenia jednym tchem.
            Widziała, że Derryl usiłował racjonalnie wytłumaczyć jej wszystko, co miało miejsce, jakby chciał jej pomóc, lecz im bardziej zagłębiali się w ten temat, tym bardziej ona otwierała się, opowiadając coraz to mocniej niestworzone historie, które jego, prostego, ułożonego mężczyznę, zaczynały z czasem bawić. Pod koniec z przykrością zauważyła, że wręcz z niej kpił, co – dość mocno ją dotknęło. Rozczarowana, wróciła do pustego domu, zła na samą siebie za piękne wyobrażenia wszystkich sytuacji, jakich podświadomie spodziewała się po tym spotkaniu. Na co liczyła? Sama nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Rozgoryczona zasnęła, żałując, że w ogóle pozwoliła sobie na takie wyjście. Swoje fantastyczne, magiczne podejrzenia powinna zachowywać dla siebie.
            Nazajutrz w pracy przeżywała kontynuację koszmaru. Od rana rozdzwoniły się telefony, z powodu pogody anulowano loty do Turcji na czas nieograniczony, w hotelu wykryto jakąś epidemię, firma transportowa podniosła uzgodnione ceny, a wszystko to było na głowie jednej osoby – Lottie. Derryl chodził spięty, zaś usatysfakcjonowany uśmiech nie schodził z twarzy Gemmy. Powtarzała do wszystkich, że głupotą było pozwalać tak młodej, niedoświadczonej osobie na organizację ważnego wyjazdu. Choć nie można było jej winić, rywalizująca z nią sekretarka osiągnęła swój mały sukces i kwestionowała otwarcie jej kompetencje. Atmosfera w siedzibie firmy robiła się coraz bardziej napięta, a Lottie powoli nie wytrzymywała ciśnienia, choć dawała z siebie wszystko i dzwoniła, gdzie się da, by na ostatnią chwilę zorganizować cały wyjazd od nowa.
            — Hawkins. Dzwonili właśnie z biura… — Głos Gemmy w słuchawce telefonu był nieznośny dla Lottie, szczególnie tego dnia. Przez jej ton przelewały się hektolitry kpiny, złośliwości i chorego triumfu, podczas gdy pozostali pracownicy byli raczej mocno zaaferowani i zaniepokojeni przeciwnościami związanymi z wyjazdem. Lottie ledwie była w stanie wyłapać ważne detale, pośród oceanu drwin, obficie wylewanego na nią przez Gemmę. — Masz spotkanie na 16.
            — Ale jest 15.45…
            — To lepiej się pospiesz! — Gemma zaniosła się perlistym śmiechem, który długo jeszcze boleśnie dźwięczał w słuchawce.
            Lottie zerwała się od biurka i pobiegła do samochodu. Jechała szybko krętymi, podmiejskimi drogami, lecz to nie obawa przed spóźnieniem pompowała w nią adrenalinę, a zgromadzone po całym dniu ciśnienie gdzieś w głębi niej. Silnik ryczał na wysokich obrotach, gdy ryzykownie bokiem wpadła w zakręt, na centymetry mijając pnie drzew rosnących tuż przy jezdni. Serce zdawało się uderzać z taką samą częstotliwością, jak osiem tłoków pompujących wybuchową mieszankę. Mercedes i Lottie stały się jednym ciałem i jednym duchem. Parli szaleńczo do przodu, przecinając deszczową kotarę. Opony ślizgały się niebezpiecznie po mokrej nawierzchni, piszcząc, jakby prosiły o litość. Nie imali się czasu, ani przestrzeni.
Dopiero, gdy samochód jadący z naprzeciwka zaczął mrugać nerwowo światłami, jakby błagając szalonego kierowcę, by się opamiętał, Lottie zwolniła. Zjechała na pobocze i oparła czoło o kierownicę. Wcale nie czuła się lepiej. Nerwy wzmagały, agresja rosła, a chęć wciśnięcia gazu do samego końca stawała się coraz bardziej kusząca. Młoda kobieta od kilku dni czuła, że wariuje. Dziwne napady lękowe, lunatykowanie, stres w pracy. Nie chciała się zabić, na bogów. Chciała tylko… pędzić. Po prostu. Przed siebie.

           
            — Dzień dobry, przepraszam, wiem, że się spóźniłam. Miałam spotkanie z panem d’Louise — wydyszała, kalecząc przy tym francuskie nazwisko agenta. Oparła się zmęczona o kontuar recepcjonistki, z niecierpliwością śledząc jej flegmatyczne i niechętne ruchy. Już miała coś dopowiedzieć, złapawszy oddech, gdy usłyszała kroki na schodach.
            — Zapraszam, panno Hawkins.
            Lottie odwróciła się. Serce nie mogło tego dnia już szybciej bić. Gdy dostrzegła elegancko ubranego nieznajomego mężczyznę, spotkanego ostatnio w Meadowhall, jej serce stanęło w miejscu, jakby skamieniało. Zupełnie jak ona.