Sheffield, rok 2019
Meadowhall jak zwykle było pełne ludzi, co znacząco
utrudniało poruszanie się i tak – zdawałoby się – szerokimi, wykafelkowanymi
alejkami. Po późnym obiedzie, w ulubionej chińskiej restauracji, jaki Lottie
zjadła tego popołudnia z mamą, obydwie kobiety udały się na zakupy. Pani Hawkins
była miłośniczką zniżek, a właśnie trwała wyprzedaż jesiennych kolekcji.
Ponieważ jednak jej córka nie przepadała za buszowaniem w szmatkach,
rozdzieliły się na pewien czas i każda powędrowała w upatrzonym przez siebie
kierunku.
Podczas gdy pani Hawkins wpadała powoli w amok,
biegając od półek do przymierzalni, Lottie pospacerowała spokojnym krokiem do
„Waterstones”. Choć jej prywatna biblioteczka pękała już w szwach, młodej kobiecie
wcale nie przeszkadzało to w kupnie kolejnych upragnionych pozycji do czytania.
Kawalerka w centrum miasta z pewnością mogła pomieścić jeszcze wiele tytułów.
Lottie przebiegała palcami po grzbietach różnych
powieści, pochłaniając kolejno fantastyczne tytuły i powtarzając je na głos.
Nagle nieostrożnie, zupełnie przypadkowo zrzuciła kilka pozycji, które z
łoskotem uderzyły w podłogę. Nie uszło to uwadze obsługi sklepu i klientów, z kąśliwą
ciekawością przyglądających się, jak młoda kobieta usiłuje posprzątać bałagan,
który nieopatrznie spowodowała.
— To… przypadkowo… — wydusiła, bardziej do siebie
niż do przyglądających się jej ludzi.
„Przypadkowo.
Przypadek to powinno być moje drugie imię” — pomyślała, przeklinając pod
nosem i przykucnęła, by posprzątać swój bałagan. Płonęła ze wstydu, zwróciwszy
na siebie uwagę gawiedzi, bowiem w mgnieniu oka, na własne życzenie, znalazła
się w centrum uwagi, czego od dziecka panicznie się bała z bliżej
nieokreślonych powodów. Miała wszak spokojne dzieciństwo, żadnym traum, żadnych
złych wspomnień, ot dzieciak jak każdy inny. Wychowywała się z mamą, ojca nie
pamiętała, ale mogłaby przysiąc, uważała się za naprawdę dobrze wychowane
dziecko, bez żadnym ujm bądź skaz.
— Jak słoń w składzie porcelany — zadrwiła sama z
siebie i kiedy sięgała już po ostatnią książkę, jej ręka napotkała obcą dłoń
ubraną w skórzaną rękawiczkę.
Podniosła wzrok i zastygła z rozwartymi ustami.
Pomocy zechciał udzielić jej przystojny, młody mężczyzna o długich, kruczych
włosach opadających luźno na ramiona. Nie mogła uwierzyć, że włosy u płci
męskiej zawsze wyglądały na stokroć zdrowsze, były lśniące i z pewnością
przyjemnie delikatne; w przeciwieństwie do włosów większości kobiet – w tym jej
własnych – zniszczonych farbowaniem, codzienną stylizacją, suchych, połamanych
i pozbawionych blasku. Lottie miała obsesję na punkcie włosów. Zawsze musiały
wyglądać perfekcyjnie, u każdego, to pierwsze, na co zwracała uwagę. Dopiero po
chwili dostrzegła lśniące, lodowe wręcz oczy nieznajomego, alabastrową,
kontrastującą z jego włosami cerę i surowe, ostre rysy twarzy z wyraźnie
zarysowanymi policzkami. Jego aparycja była bez żadnej skazy, wyglądał
idealnie, jakby…
— Hodowali cię w laboratorium? — wypaliła na wpół
świadomie.
Gdy usta mężczyzny wygięły się w łagodnym uśmiechu,
a w jego policzkach pojawiły się seksowne dołeczki, zdała sobie sprawę, że
dokończyła swoją myśl na głos. Na jej twarzy wykwitły płonące wypieki, barwą
coraz bardziej przypominając wściekłą czerwień jej farbowanych włosów.
Lottie opuściła wzrok ponownie na książkę, którą nieznajomy
złożył w jej dłonie. Nie potrafiła zmierzyć się z jego lodowatym spojrzeniem,
uciekając gdzieś w granice własnej, bezpiecznej przestrzeni. Natomiast on wciąż
jej się przyglądał badawczo, krępując swym spojrzeniem każdy jej ruch. Wyczuwał
to, lecz mimo wszystko kontynuował, jakby sprawiało mu to pewną satysfakcję.
Po chwili, która dla młodej dziewczyny zdawała się
trwać wieczność, podniósł się powoli, uwalniając nieznajomą z niewidzialnych
kajdan. Wyprostowawszy się, podał jej dłoń odzianą w skórzaną, elegancko
zdobioną rękawicę. Lottie przyjęła jego pomoc i również wstała.
— Dziękuję — wydusiła wreszcie, po czym poczuła, że
jej twarz znów płonie. Zdziwiło ją to. Nie należała do nad wyraz wstydliwych
dziewcząt, a jednak skóra piekła ją, jakby wystawiona była na działanie
ostrego, tunezyjskiego słońca w pełni sezonu.
— Myślę, że to może być coś dla pani — powiedział nieznajomy,
stukając palcem w grzbiet jednej z książek na półce. Mówiąc to, zlustrował
ubiór kobiety, od nieco przepracowanych już skórzanych bucików na niewielkim
obcasie, aż po rozciągnięty wełniany sweter z okultystycznymi symbolami.
Musiał przyznać, że nie była brzydką kobietą, a już
na pewno nie była rodowitą angielką. Miała twarz niczym porcelanowa laleczka,
jednocześnie słodką i kobiecą. Bardziej przypominała soczystą Słowiankę, jakie
spotykał niegdyś we wschodniej Europie. Dość mocno wyróżniała się w tłumie
ludzi, bynajmniej nie tylko ze względu na swój strój. Intrygująca, krucha
istota.
Sięgnęła po wskazany przezeń tytuł i zaczęła cichym
głosem, jednak z nutką kokieterii, czytać opis.
„Szepty
wychodzą po zmierzchu, rozpoczynając krwawe łowy. Czy odważysz się wyjść na
spacer wraz z nimi?”
Lottie poczuła, że to była TA JEDYNA. Już miała
podziękować nieznajomemu za pomoc, lecz gdy uniosła wzrok, zdała sobie sprawę,
że rozpłynął się w powietrzu. Zrobiło jej się nieco przykro, poczuła się
głupio. Był wobec niej uprzejmy, ot wszystko, jak mogła pomyśleć, że taki
przystojny, dobrze ubrany dżentelmen zechciałby spędzić w jej towarzystwie
czas, może podyskutować o ulubionych książkach i… Westchnęła ciężko, ganiąc się
za nadpobudliwość.
Odnalazła mamę, po godzinie bezskutecznego
dzwonienia na jej komórkę, w Boux Avenue. Angie Hawkins, niemal unosząca się
nad ziemią w swojej uroczej euforii, obdarowała córkę siatkami pełnymi zakupów
i zarządziła, że spotkają się na parkingu przy aucie za kilka minut, podczas
gdy ona biegnie „już po ostatnią rzecz”.
Lottie odwiozła mamę późnym wieczorem do rodzinnego
domu. Mieszkały niegdyś razem w małym wiejskim domku w Hollow Meadows, przy
długiej i krętej Snake Road. Z okna swojej sypialni Lottie mogła podziwiać
codziennie krajobraz niekończących się wrzosowisk, które zarówno za dnia, jak i
nocą, wyglądały zawsze dziwnie niepokojąco. Choć były niewątpliwie piękne,
rozlewając się burgundowymi plamami po malowniczych wzgórzach, zdawały się
wzbudzać obce uczucie pustki, bezkresu. Nieco życia dodawała im obecność
pasących się mnogo owiec i kóz, białych, puszystych kłębków, radośnie domagających
się uwagi człowieka, pośród tych bezkresnych łąk niemal nietkniętych surową
macką cywilizacji.
Podczas deszczu kręta i wąska droga stawała się
niemałym wyzwaniem dla kierowców. Lottie nie lubiła jeździć nocą, szczególnie w
czasie ulewy. Zbyt dużo przeczytanych fantastycznych książek oraz horrorów
spowodowało, że każdy niezidentyfikowany obiekt, cień, ruch przy drodze
przeistaczał się w umyśle kobiety w najgorsze stwory i koszmary. Gdyby nie
fakt, że musiała nazajutrz wcześniej pojawić się w pracy, z chęcią zostałaby u
mamy na noc.
Samotny powrót do centrum Sheffield okazał się
prawdziwym koszmarem. Wycieraczki samochodowe nie nadążały za natarczywymi
strumieniami deszczu. Wiatr targał zuchwale osuszone z liści korony
pojedynczych drzew. Nagle jedna z gałęzi urwała się i zastawiła drogę czarnemu
Mercedesowi. Samochód zahamował gwałtownie. Lottie przeklęła pod nosem. Aby
przejechać, musiała wysiąść i odrzucić na bok spory konar, w przeciwnym wypadku
porysowałaby poważnie lakier nowego coupe, na które – bądź co bądź – ciężko się
napracowała.
Zmuszenie się do wyjścia z ciepłego i bezpiecznego
samochodu było trudne. Wciąż jednak zdawało się lepszą perspektywą, aniżeli
oczekiwanie, aż gałąź ulotni się samoistnie.
Kobieta wysiadła z auta, nie gasząc świateł i
silnika. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiejś żywej duszy, jednak poza
subtelnym warkotem dochodzącym z wydechu Mercedesa i wyciem wiatru, nie
słyszała absolutnie nic. Cienie krzewów siedziały przyczajone tuż obok pobocza,
kołysząc się leniwie, skrywając swe mroczne tajemnice, których Lottie wraz ze
swą wybujałą wyobraźnią obawiała się najbardziej.
Dźwignęła przeszkodę i z trudem odrzuciła na bok,
torując sobie przejazd. Gdy była już z powrotem przy drzwiach samochodu,
usłyszała trzask deptanych gałęzi i jakby kroki stawiane w kałużach, jednak
rozglądając się w popłochu nie dostrzegła nic niepokojącego. Dookoła panowała
przeraźliwa, nieprzenikniona i niczym niezmącona ciemność. Nawet blask księżyca
nie docierał do powierzchni ziemi, bowiem ciężko kotłujące się chmury odmówiły
mu tej nocy takiego przywileju. Lottie przewróciła teatralnie oczami, irytując
samą siebie, po czym wsiadła do auta. Mimo, że zamknęła się szczelnie w
blaszanej puszce i odjechała w kierunku domu, ogarnął ją dziwny niepokój, który
odpuścił dopiero, gdy weszła do swojego apartamentu w centrum Sheffield, gdzie
otaczał ją blask nocnego miejskiego życia.
Nazajutrz Lottie omal nie spóźniła się do pracy.
Miała szczęście, że o tak wczesnej porze nie było jeszcze korków i mogła
spokojnie wydostać się w ekspresowym tempie na obrzeża. Parkując pod siedzibą
firmy, poczuła po raz kolejny ten sam niepokój, który towarzyszył jej minionej
nocy. Zgasiła silnik i zastygła na moment, usiłując przypomnieć sobie o
wszystkich ewentualnych sprawach, które mogłyby tak wpływać na jej nastrój. Wykonała
wszystkie polecenia szefa, zarezerowała bilety i hotele dla każdego z kierowców
i mechaników, wyjazd do Turcji był dopięty na ostatni guzik, była pewna. Czemu
więc tak się czuła? Czy o czymś zapomniała?
— Jesteś na terenie firmy, ale to nie znaczy jeszcze,
że stawiłaś się do pracy, więc zapraszam do biura. — Usłyszała jak przez mgłę
polecenie głównej sekretarki dyrektora. Oderwała wzrok od rozciągających się
dokoła nieużytków porośniętych równo skoszoną trawą i przeniosła zamglone spojrzenie
na smukłą blondynkę, noszącą okulary o irracjonalnie grubych oprawkach.
— Tak, jakbyś miała być dzięki temu mądrzejsza —
wypaliła pod nosem, kontynuując na głos swoją myśl, co zapewne nie umknęło
uwadze Gemmy, bo odgrażała jej się czymś, odchodząc w kierunku głównego
wejścia.
Lottie nigdy nie lubiła Gemmy, z wzajemnością
zresztą. Główna sekretarka była jej zdaniem rozkapryszoną, starą panną,
usiłującą nieudolnie poderwać własnego szefa. A pan Derryl bez wątpienia był
znakomitą partią. Bogaty, przystojny, inteligentny. Ale zajęty, czego Gemma
najwidoczniej nie dostrzegała.
Idąc do swojego gabinetu, Lottie przywitała po
drodze kolegów z pracy przygaszonym uśmiechem, po czym zaszyła się w zamkniętym
pomieszczeniu i zaczęła sprawdzać pocztę oraz faktury, upewniając się, że na
pewno zrobiła wszystko, o co ją proszono.
Koło południa wybrała się do biura Derryla, by
złożyć raport. Wejścia do gabinetu szefa strzegła, niczym mistyczna chimera,
Gemma Watson.
— Derryl jest u siebie? — spytała Lottie, zatrzymując
się w progu i patrząc na zamknięte drzwi.
— Może — burknęła blondynka, nie racząc koleżanki z
pracy spojrzeniem. Gdy Lottie już chciała nacisnąć na klamkę, chimera powstrzymała
ją: — Nie ma teraz czasu dla ciebie. Przyjdź później.
— Miałam przyjść do niego o dwunastej.
— Nie jesteś jedyną osobą, która ma do niego sprawę,
więc ustaw się w kolejce.
Lottie przewróciła oczami. Odwróciła się na pięcie i
skierowała z powrotem do siebie, gdy drzwi od gabinetu dyrektora otworzyły się
i pojawił się w nich Derryl, jak zwykle pogodnie uśmiechnięty i chętnie
dzielący się swoim entuzjazmem z resztą świata.
— Lottie, słyszałem twój głos, zapraszam do środka —
zarządził, przerwawszy rozmowę przez komórkę, którą wciąż trzymał przy uchu.
Gdy dziewczyna, uprzednio posyłając Watson złośliwy uśmiech, posłusznie
powędrowała do biura, kontynuował rozmowę i zatrzasnął drzwi.
Gemma jeszcze przez dłuższą chwilę siedziała w
bezruchu. Gdyby wzrok mógł topić rzeczy jak laser, drzwi i ściany oddzielające
przedsionek, w którym była, od gabinetu, już dawno odeszłyby w zapomnienie. Sekretarka
wytężała maksymalnie słuch, jednak nie była w stanie dowiedzieć się, o czym
Derryl rozmawia z Lottie. Ostatnio coraz częściej wzywał tą rudą małpę do
swojego gabinetu. Dawał jej coraz więcej zadań i zaczął zapraszać ją na firmowe
imprezy, choć była tak młoda stażem. Tymczasem ona, Gemma, siedziała w tym
przeklętym przedsionku, tak blisko niego, a mimo to czuła się spychana na coraz
to odleglejszy plan. Została pominięta w wyjeździe do Turcji! A, o ile plotki
mówiły prawdę, ta nowa, Lottie, miała na głowie całą jego organizację i nawet
dostała własny pokój w hotelu. Były jedynymi kobietami w firmie poza
recepcjonistką i jedną od mechaników, toteż Gemma uznawała ją za prawdziwą
rywalkę. To ona była samicą alfa w Woodseats Motors. I zamierzała bronić tego
samozwańczego tytułu za wszelką cenę.
— Będę miał do ciebie prośbę, Lottie — zaczął
Derryl, gdy skończył rozmawiać przez telefon. — Usiądź, proszę. — Zaprosił
pracownicę gestem na sofę pod oknem. Tuż za nim rozciągał się widok na tor
testowy i garaż mechaników, gdzie niczym mrówki chłopcy kręcili się wokół
bolidów.
— Montują silnik do samochodu Alexa — wyjaśnił
Derryl, podążając wzrokiem za spojrzeniem Lottie. Podszedł do okna, by lepiej
przyjrzeć się postępującym pracom.
— Co to za prośba?
Dziewczyna oparła się o ścianę, nie odrywając wzroku
od pracujących mechaników. Ciężko było jej znieść spojrzenie szefa czy spojrzeć
mu w oczy rozmawiając z nim. Każdy kontakt wzrokowy z Derrylem peszył ją,
podczas gdy on przyglądał się każdej jej reakcji i bacznie obserwował. Była
bardzo dobrą pracownicą, choć gdy przyszła wraz z CV, nikt nie dawał szans tak
młodej i niedoświadczonej dziewczynie.
— Prywatna, jeśli pozwolisz.
— Jasne, zawsze mogę odmówić — zażartowała;
wiedziała bowiem, że prywatne prośby jej szefa czasami były irytujące, jednak
nie potrafiła, nie chciała mu odmawiać.
— Absolutnie nie możesz — odparł z udawaną powagą. —
Potrzebuję jutro pomocy, muszę odebrać samochód z serwisu, jednak wszyscy są
dość mocno zajęci. Mogłabyś mnie podrzucić?
— Jasne. Zdzwonimy się.
— Zawsze mogę na ciebie liczyć. Moja żona oczywiście
poumawiała się do jakichś fryzjerek, kosmetyczek, ja tam nie wiem... Ta kobieta
jest niesamowita. Trwoni pieniądze na prawo i lewo, moje pieniądze, a nie mogę
jej o nic poprosić. — Derryl jakby posmutniał mówiąc o swojej żonie, choć nadal
całkiem skutecznie ukrywał to pod entuzjastycznym uśmiechem.
Wszyscy dookoła widzieli, jak bardzo niedopasowanym
małżeństwem byli. Niejednokrotnie mówiono, że są razem wyłącznie ze względu na
wpadkę, trzyletnią May, która była całym światem dla swojego ojca, podczas gdy
jej matkę interesowały tylko własne przyjemności.
— Gdybyśmy my, kobiety, nie dbały o siebie, który z
was by nas chciał? — Lottie puściła oczko, nie wiedząc, co tak naprawdę ma
odpowiedzieć.
Derryl coraz częściej zwierzał się jej, mogłaby
rzecz, że byliby dobrymi przyjaciółmi, nawet jeśli mężczyzna wciąż pozostawał
jej szefem. Lubiła jego towarzystwo, czuła, że chce mu pomagać, że on
potrzebuje jej się wygadać, podczas gdy własna żona zupełnie nie zwraca na
niego uwagi. Lottie, w przeciwieństwie do Gemmy, nie próbowała zaciągnąć go do
łóżka, w końcu był od niej dwukrotnie starszy. Wiedziała, że zdarzało mu się
sypiać z poprzednimi sekretarkami. Jednak Derryl cenił ją właśnie za to, że
była mu przyjacielem.
Wieczorem Lottie miała nareszcie odrobinę czasu na
relaks. Puściła w salonie spokojną muzykę i udała się do wanny pełnej gorącej wody,
zabierając ze sobą książkę poleconą przez przystojniaka z centrum handlowego.
Nie mogła jednak skupić się na czytanej treści. Cały czas miała przed oczami
nieznajomego spotkanego w Meadowhall. Poruszył ją, choć nic nie zrobił. Nie
miała pojęcia, kim był, skąd się wziął, skąd wiedział, jaką książkę jej
polecić? Przypadek? Westchnęła ciężko, krztusząc się przy tym nadmiernie
wilgotnym powietrzem, w którym unosił się ostry aromat eukaliptusa z
podgrzewanych olejków eterycznych.
„I tak go
więcej nie spotkasz” — upominała sama siebie. — „Zostaniesz starą panną z kotem, tak czy inaczej.” Pokręciła głową,
uśmiechając się do siebie pod nosem. Jakby na potwierdzenie tych myśli, do
łazienki przez uchylone drzwi wkradł się bezszelestnie Belfegor – kudłaty,
śnieżnobiały kot Lottie. Gdy tylko namierzył swojego człowieka, wydał z siebie
skrzypliwe miauknięcie, mające poinformować Lottie, że jest. Że domaga się.
Jedzenia. Głaskania. Atencji. Następnie wyszedł, dostrzegłszy, iż człowiek
znajduje się w wodzie. Wstrętne. Spróbuje później.
Na jakiś czas udało jej się skupić na lekturze, gdy
jednak woda wystygła i należało poczynić jakieś działania, by zapewnić sobie na
powrót pewien komfort, Lottie poczuła ponownie ten dziwny, bezpodstawny
niepokój, towarzyszący jej od dwóch dni. Nadal jednak nie potrafiła wyjaśnić
sobie jego pochodzenia, co zaczynało robić się nieznośne.
Usnęła na kanapie w salonie w towarzystwie Belfegora
wtulonego pomiędzy jej plecami, a oparciem sofy. Zbudził ją nagły huk. Zerwała
się, na co kot zareagował niezadowolonym miauknięciem. Telewizor wciąż był
włączony na kanale, który zostawiła, rzucając błękitną łunę zimnego światła.
Wkoło panowała cisza, nawet jak na centrum miasta. Pojedyncze samochody
przemierzały ulice, gdzieś w dali zawodziły pędzące karetki. Nie słyszała
imprezujących studentów, mogących spowodować ów hałas, który ją wyrwał ze snu.
„Chyba coś mi
się przyśniło” — pomyślała i po chwili podniosła się z chęcią przeniesienia
do sypialni. Podeszła do lodówki i nalała sobie odrobinę wody. Nagle huk
powtórzył się. Podskoczyła. Nie potrafiła wytłumaczyć, skąd dochodził. Z
zewnątrz? A może z korytarza. Lub od sąsiadów. Kolejne uderzenie! Poczuła
nieprzyjemny ucisk w głowie, jakby hałas miał źródło wewnątrz niej samej. Czy
to jakiś atak? Podbiegła do okna, jednak nie dostrzegła nic nadzwyczajnego.
Była wystraszona. Zaczęła się ubierać, sama nie wiedząc po co. Z przerażeniem
wyczekiwała kolejnego uderzenia, naprężając mięśnie całego ciała. Wtem obraz
telewizora zaśnieżył się, następnie zgasł. Lottie opadła bezwładnie na krzesełko,
obok którego zakładała spodnie. Złapała się za włosy, wbijając wzrok w blat
stołu. To była scena jak z jakiegoś starego horroru. A jednak doświadczana na
żywo przyprawiła dziewczynę o gęsią skórę. Najgorsza jednak była niewiedza. Czy
mógł jej ktoś wytłumaczyć, co się działo?
„Chodź do mnie” — usłyszała, niby w głowie, a jednak
dźwięk zdawał się pochodzić z głośników telewizora. Dziewczyna zerwała się,
rozglądając nerwowo i podparła o ścianę. Cała drżała, jednocześnie wodząc
wzrokiem po mieszkaniu. Szukając. Nie chciała nic znaleźć!
— Chodź do mnie! — Szept ponownie rozbrzmiał. Ekran
telewizora rozświetlił się, pokazując portret małego chłopca. Lottie niechętnie
skupiła na nim wzrok, choć wolałaby zacisnąć oczy z całych sił i czekać, aż
cała przedziwna sytuacja przeminie.
— Tu jesteś! — Ucieszył się, szczerząc rząd ostro
zakończonych niczym kły ząbków. Jego oczy były przeraźliwie puste, czarne, bez
białek. Zimne dreszcze raz po razie przelewały się przez ciało Lottie. Oddech
uwiązł jej w gardle. Niemy krzyk zawisł w powietrzu. Uderzenie gorąca. Serce
gotowe wyskoczyć z ciała.
Makabryczny chłopiec roześmiał się szaleńczo. W jego
oczach, była przekonana, pojawiło się jej odbicie. Trzask tłuczonego szkła.
Dziewczyna odwróciła wzrok. Potwór zniknął.
„To nie był
sen.” — Okrutna świadomość spłynęła na Lottie tuż po przebudzeniu. Bardzo
chciała wierzyć, że miała po prostu noc pełną koszmarów. Jednak gdy wyszła do
salonu, by zaparzyć poranną herbatę, znalazła roztrzaskane na podłodze i
blatach szklanki. Po nieprzespanej, ciężkiej nocy westchnęła ze złością na
perspektywę sprzątania wszechobecnego szkła.
A może tylko lunatykowała? Nigdy jej się to nie
zdarzało, ale nadal wydawało się najlogiczniejszym wyjaśnieniem.
Była nieobecna w pracy, co
tłumaczyła zarówno sobie, jak i innym, niewyspaniem. Po południu postanowiła
odwiedzić mamę i wyciągnąć ją na relaksujący spacer do lasu. W jej towarzystwie
nawet dzikie wrzosowiska i nocne mary były niestraszne.
Rześki, zimowy już wiatr był
przyjemnym otrzeźwieniem dla zmęczonego umysłu. Pani i panna Hawkins w
milczeniu przemierzały bezkresne łąki za domem, trzymając się pod ręce. Słońce
dawno już skryte było za kłębiącymi się, ponurymi chmurami. O ile jej córka
przywykła do angielskiej pogody od urodzenia, o tyle pani Angie szczerze nie
znosiła brytyjskiego klimatu i przeklinała dzień, w którym zdecydowała się
przylecieć do tego smutnego, ponurego kraju. I to w imię czego? Wielkiej,
jedynej miłości, którą spotkała nie gdzie indziej, jak w rodzinnym miasteczku
Vouvant.
Przyjechał znikąd. Przystojny,
czarujący, uśmiechnięty. Zagubiony w małej wiosce, zapukał do jej drzwi,
prosząc o filiżankę ciepłej herbaty. Uraczył ją w podzięce wspaniałymi
historiami z podróży po Europie, a już rok później porwał nieśmiałą Francuzkę na
wycieczkę życia do Azji, gdzie spontanicznie, w tajemnicy przed całym światem
pobrali się. Gdy po powrocie okazało się, że Angie nosi pod sercem małą Lottie,
zgodziła się zamieszkać w domu ukochanego. Byli niezwykle szczęśliwi,
zapatrzeni ślepo w siebie nawzajem. Tę utopijną, piękną historię przerwała
nagła choroba pana Hawkinsa, w którą Angie nie potrafiła uwierzyć i niespodziewana
śmierć podczas jego ostatniej podróży. Pozostawił zrozpaczoną wdowę i osierocił
niczego jeszcze nie świadomą córeczkę. Tak czy inaczej był pierwszym i ostatnim
mężczyzną w życiu Angie, której serce pozostało na zawsze z mężem, a
wspomnienie najpiękniejszej, romantycznej miłości rozgrzewało je wystarczająco.
Pani Hawkins uśmiechnęła się na to
wspomnienie, lecz choć patrzyła pod nogi, jej córka uchwyciła ten promień
przemykający przez twarz matki.
— Myślałaś o tacie — zagadnęła.
Wyczuwała nostalgiczny nastrój mamy. Ta w odpowiedzi pokiwała głową, nie
odrywając wzroku od podłoża, oraz pokrzepiająco objęła ramieniem swoją wciąż
małą dziewczynkę.
Kontynuowały spacer w milczeniu.
Angie szła wciąż ze spuszczoną głową, oglądając zamarznięte kępki wrzosów.
Lottie, owinąwszy szyję futrzanym szalikiem, usiłowała sięgnąć wzrokiem poza
horyzont. Zmierzchało już i robiło się coraz ciemniej, powinny zawracać, by
wrócić do domu, nim nastanie zupełnie ciemna noc. Nagle pani Hawkins zatrzymała
swoją córkę.
— Mamo?
Angie przykucnęła i sięgnęła dłonią
do jednego z krzewów. Potarła opuszkiem palca o zabarwiony ciemną plamą usychający
liść. Przyjrzawszy się badawczo cieczy, jaka pozostała na jej skórze, bez słowa
podjęła kilka kolejnych kroków. Zaintrygowana i zarazem zniecierpliwiona Lottie
podążyła za matką. Wiedziała, że nie ma sensu pytać, co się stało, dopóki mama
sama nie zacznie mówić. Nie musiała jednak, gdyż widok, który ukazał się im
oczom za kamiennym murkiem, oddzielającym granice posiadłości, miał
wystarczający przekaz.
Na niewysokim stosie leżała martwa
zwierzyna. Widok rozszarpanych, umazanych we krwi ciał sprawił, że w brzuchu
Lottie wszystko, co tego dnia zjadła, zakotłowało się. Wkoło latały już
rytualnie bzyczące muchy, które jeszcze nie padły w chłodnych temperaturach,
usiłując wgryźć się pasożytniczo w czyjąś zdobycz. Każda owca, zając, które
znajdowały się na tej żałobnej mogile, miały przetrącony kark i rozszarpaną
skórę, spod której wydarły się lśniące czerwienią mięśnie. Gdzieniegdzie ze
zmiażdżonych kończyn wystawały białe kości, na których zdążyły już zaschnąć cienkie
strużki krwi. Jedna z owiec patrzyła na kobiety martwymi, pustymi oczyma, w
kąciku których zastygła ostatnia, żałosna łza.
— Wracajmy czym prędzej. —
Zarządziła pani Hawkins i poderwawszy się z klęczenia, pociągnęła córkę za
rękaw i pospieszyła w kierunku domu.
— Mamo, trzeba je pocho…
— Robi się ciemno, nie wiadomo co za
zwierz tu grasuje. No już, nie ociągaj się!
Lottie z jednej strony dziwiła się
zachowaniu matki. Nigdy nie reagowała tak nerwowo. Widok zwierząt zaatakowanych
przez silniejsze drapieżniki był owszem, wstrząsający, lecz zazwyczaj pani
Hawkins, w całej swej miłości do wszelkich żyjących istot, pospieszyłaby z
pochowaniem martwych trucheł, nie zaś uciekała w obawie przez tym, co je
zamordowało. Nie wyglądało to jednak na robotę jakiegoś niedźwiedzia czy wilka,
których nie spotykało się przecież w okolicy, a raczej na sadystyczny,
skrupulatnie zaplanowany rytualny mord popełniony przez zwyrodniałego
kłusownika.
— To musiała być jakaś banda
popaprańców, mamo. — Lottie wysnuła szeptem swoją analizę. — Trzeba to zgłosić.
Matka odpowiedziała Lottie
milczeniem, które córka uznała po prostu za niemy wyraz zgody.
— Lottie, dzwoniłem do ciebie całe
popołudnie — wyrzucał Derryl.
Dziewczyna wskutek ostatnich wydarzeń zapomniała
kompletnie o danej szefowi obietnicy. Nie była to wielka przysługa, jednak
widziała, że Derryl czuł się zawiedziony, co spowodowało, że i ona zawiodła
samą siebie.
— Mniejsza z tym, poradziłem sobie
jakoś. Jednak dzwonili z hotelu, są tam jakieś problemy z rezerwacją, zajmij
się tym proszę.
Lottie skinęła posłusznie głową i
odwróciła się do wyjścia bez słowa.
— Lottie, wszystko w porządku?
— Tak, po prostu… Miałam kilka
cięższych dni. Już idę się zająć…
— Widzę, że coś się dzieje. Jesteś
nieobecna. Chodź po pracy na herbatę, porozmawiamy.
Dłoń sekretarki zawisła w powietrzu
nad klamką. Zmarszczyła brwi, trawiąc w myślach to, co przed chwilą
zaproponował jej szef.
— Oczywiście, jeśli nie masz planów…
Nie, przepraszam, to zabrzmiało niepoważnie. — Derryl zaczął się tłumaczyć,
zauważywszy konsternację swojej pracownicy. Sam zganił siebie w myślach za
propozycję, którą jej przedstawił. Jednak wówczas Lottie poczuła, że chce, że
tego właśnie potrzebuje.
— Nie, jest w porządku. Złap mnie
wychodząc, proszę.
Uciekła z gabinetu, zastanawiając
się, co za dziwne uczucia nią targają. Czuła tłumione podniecenie na myśl, że
wychodzi z Derrylem. Przecież byli przyjaciółmi. Przyjaciele wychodzą razem na
kawę, herbatę. Obiad. Drinki. Jednak nie czuła się jak przed spotkaniem z Philem,
nie była wyluzowana. Czytając maile, nieświadomie układała plan, pisała w
głowie scenariusz z nadchodzącego spotkania, ganiąc się za to za każdym razem,
gdy się na tym łapała. Odpływała daleko, a jej własne, natarczywe myśli
przysłaniały mgłą otaczającą ją rzeczywistość.
Kawiarnie w centrum były
popołudniami przepełnione i z trudem udało im się znaleźć wolny stolik. Przez
całą drogę Derryl żartował z Gemmy, z jej nieskrywanej wściekłości na wieść, że
wychodzą razem na herbatę, co udało jej się podsłuchać przez drzwi. Zazdrosna
sekretarka nigdy nie ukrywała swoich pretensji w kierunku szefa, który to z
taktem udawał, iż nie widzi jej nieudolnych zalotów.
— Co się dzieje, Lottie? — zagadnął,
poważniejąc, gdy tylko usiedli. Dziewczyna westchnęła, nie chcąc specjalnie
zawracać sobie i jemu głowy dziwnymi, irracjonalnymi wydarzeniami z jej życia. Odepchnęła
swoje problemy na dalszy plan, zachęcając szefa do otwarcia się i opowiedzenia
o sobie. Jednak gdy ten nie dawał za wygraną, poddała się i wyłożyła wszystkie
przedziwne wydarzenia jednym tchem.
Widziała, że Derryl usiłował
racjonalnie wytłumaczyć jej wszystko, co miało miejsce, jakby chciał jej pomóc,
lecz im bardziej zagłębiali się w ten temat, tym bardziej ona otwierała się,
opowiadając coraz to mocniej niestworzone historie, które jego, prostego,
ułożonego mężczyznę, zaczynały z czasem bawić. Pod koniec z przykrością
zauważyła, że wręcz z niej kpił, co – dość mocno ją dotknęło. Rozczarowana,
wróciła do pustego domu, zła na samą siebie za piękne wyobrażenia wszystkich
sytuacji, jakich podświadomie spodziewała się po tym spotkaniu. Na co liczyła?
Sama nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Rozgoryczona zasnęła, żałując, że w
ogóle pozwoliła sobie na takie wyjście. Swoje fantastyczne, magiczne
podejrzenia powinna zachowywać dla siebie.
Nazajutrz w pracy przeżywała
kontynuację koszmaru. Od rana rozdzwoniły się telefony, z powodu pogody
anulowano loty do Turcji na czas nieograniczony, w hotelu wykryto jakąś
epidemię, firma transportowa podniosła uzgodnione ceny, a wszystko to było na
głowie jednej osoby – Lottie. Derryl chodził spięty, zaś usatysfakcjonowany
uśmiech nie schodził z twarzy Gemmy. Powtarzała do wszystkich, że głupotą było
pozwalać tak młodej, niedoświadczonej osobie na organizację ważnego wyjazdu.
Choć nie można było jej winić, rywalizująca z nią sekretarka osiągnęła swój
mały sukces i kwestionowała otwarcie jej kompetencje. Atmosfera w siedzibie
firmy robiła się coraz bardziej napięta, a Lottie powoli nie wytrzymywała
ciśnienia, choć dawała z siebie wszystko i dzwoniła, gdzie się da, by na
ostatnią chwilę zorganizować cały wyjazd od nowa.
— Hawkins. Dzwonili właśnie z biura…
— Głos Gemmy w słuchawce telefonu był nieznośny dla Lottie, szczególnie tego
dnia. Przez jej ton przelewały się hektolitry kpiny, złośliwości i chorego
triumfu, podczas gdy pozostali pracownicy byli raczej mocno zaaferowani i
zaniepokojeni przeciwnościami związanymi z wyjazdem. Lottie ledwie była w stanie
wyłapać ważne detale, pośród oceanu drwin, obficie wylewanego na nią przez
Gemmę. — Masz spotkanie na 16.
— Ale jest 15.45…
— To lepiej się pospiesz! — Gemma
zaniosła się perlistym śmiechem, który długo jeszcze boleśnie dźwięczał w
słuchawce.
Lottie zerwała się od biurka i
pobiegła do samochodu. Jechała szybko krętymi, podmiejskimi drogami, lecz to
nie obawa przed spóźnieniem pompowała w nią adrenalinę, a zgromadzone po całym
dniu ciśnienie gdzieś w głębi niej. Silnik ryczał na wysokich obrotach, gdy
ryzykownie bokiem wpadła w zakręt, na centymetry mijając pnie drzew rosnących
tuż przy jezdni. Serce zdawało się uderzać z taką samą częstotliwością, jak osiem
tłoków pompujących wybuchową mieszankę. Mercedes i Lottie stały się jednym
ciałem i jednym duchem. Parli szaleńczo do przodu, przecinając deszczową
kotarę. Opony ślizgały się niebezpiecznie po mokrej nawierzchni, piszcząc,
jakby prosiły o litość. Nie imali się czasu, ani przestrzeni.
Dopiero, gdy samochód jadący z naprzeciwka zaczął
mrugać nerwowo światłami, jakby błagając szalonego kierowcę, by się opamiętał,
Lottie zwolniła. Zjechała na pobocze i oparła czoło o kierownicę. Wcale nie
czuła się lepiej. Nerwy wzmagały, agresja rosła, a chęć wciśnięcia gazu do
samego końca stawała się coraz bardziej kusząca. Młoda kobieta od kilku dni
czuła, że wariuje. Dziwne napady lękowe, lunatykowanie, stres w pracy. Nie
chciała się zabić, na bogów. Chciała tylko… pędzić. Po prostu. Przed siebie.
— Dzień dobry, przepraszam, wiem, że
się spóźniłam. Miałam spotkanie z panem d’Louise — wydyszała, kalecząc przy tym
francuskie nazwisko agenta. Oparła się zmęczona o kontuar recepcjonistki, z
niecierpliwością śledząc jej flegmatyczne i niechętne ruchy. Już miała coś
dopowiedzieć, złapawszy oddech, gdy usłyszała kroki na schodach.
— Zapraszam, panno Hawkins.
Lottie odwróciła się. Serce nie
mogło tego dnia już szybciej bić. Gdy dostrzegła elegancko ubranego
nieznajomego mężczyznę, spotkanego ostatnio w Meadowhall, jej serce stanęło w
miejscu, jakby skamieniało. Zupełnie jak ona.